sobota, 15 maja 2010

Szybowce!

Miało nas jechać sporo - pewnie ze dwanaście osób. Jednak wiadomo, w sytuacjach ekstremalnych przetrwają tylko najsilniejsi. W tym przypadku właśnie tacy okazali się mieszkańcy ulicy Leszczyńskich 5a. Kto wie, czy nie było to spowodowane przechodzeniem rui przez ich kota, co łączy się z ciągłym miauczeniem i osikiwaniem mebli? Takie rzeczy hartują...

Wyruszyliśmy rano na doroczne loty szybowcowe przeznaczone dla studentów psychologii i ich przyjaciół. Do lotniska w Lisich Kątach koło Grudziądza dojechaliśmy Bordową Strzałą w około 1,5 godziny, ledwie przed spotkaniem organizacyjnym.

Pan Doktor (prowadzący u mnie na wydziale przedmiot pod nazwą "psychologia stresu i ryzyka") nastraszył nas na wstępie, jakie to wszystko jest mega niebezpieczne i na jakich dziadowskich sprzętach latają, co się może stać itp. Spowodowało to, że byliśmy z jednej strony wkurzeni, z drugiej jeszcze bardziej zdenerwowani i rozważaliśmy nawet podjęcie samego lotu. Mieliśmy jednak startować kolejno z numerkami 19,20,21, więc postanowiliśmy udać się na start w celu obserwacji całej procedury i późniejszego podjęcia decyzji.

Swój głupkowaty wstęp doktor M. motywował teorią emocji przeciwstawnych Solomona. A ponieważ ostatnio uczono mnie o niej na pierwszym roku, wszystkiego zapomniałam. Jedną z pierwszych czynności po przyjściu do domu było więc sprawdzenie o co chodzi. Otóż, teoria Solomona głosi, iż organizm zastępuje silną emocję o jednym znaku (+ lub -) emocją przeciwstawną, dąży bowiem do stanu zero. Przy czym, owa emocja przeciwstawna jest silniejsza i utrzymuje się dłużej niż emocja pierwotna. Warto nadmienić, iż nasz pan doktorek próbował udowodnić tę teorię w trakcie jednego z poprzednich lotów szybowcowych, co mu się zresztą nie udało (tu macie link: http://neuro-skoki.info/artykuly/emocje.htm ).

Start szybowca odbywał się za wyciągarką, więc wzbijaliśmy się na zaledwie 400-450 metrów, przy czym sam lot również nie trwał zbyt długo. Przeżycia jednak niesamowite, pomimo odstania swoich 2,5 godziny w kolejce. W międzyczasie zerwała się lina wyciągarki, ale to ponoć normalne, Podejrzewamy, że wcale nie kupują nowej, tylko spawają poprzednią i dalej w drogę.

Ogólnie przeżycie takiego lotu to super sprawa i jeżeli ktoś z was ma możliwość wypróbowania tego w przyszłości to bardzo polecam!


Tu już lądujemy - ponoć robienie zdjęć przed lotem przynosi pecha :P



Jola z Krzyśkiem.



Jak to powiadał Kurt Vonnegut: I TAK DALEJ...

środa, 5 maja 2010

Górki - dzień drugi

Spaliśmy chyba ze 14 godzin, co bardzo mi odpowiadało, gdyż w tygodniu udawało mi się przekimać średnio po 5 na dobę. Potem raźno wyruszyliśmy w sumie nie wiadomo gdzie, ważne że pierwszym przystankiem miała być Hala Boracza.

Ta część opowieści zawiera mniej zdjęć, a więcej wrażeń.

Już na samym początku wycieczki niebo pokryte było chmurami - takimi, co to mogą być burzowe, a nie muszą. Ale ale, prognozy pogody nie pozostawiały złudzeń - burza będzie na pewno, tylko nie wiadomo czy na naszej trasie.

W powietrzu unosiła się typowa ciężka duchota, zwiastująca rychłą zmianę pogody.



Poniżej widzicie zdjęcie domku. Zatrzymaliśmy się tam na dłuższą chwilę. Okazało się, że Natalka z Bulim cierpią na chroniczny strach przed burzą - nie dziwię się, chyba nikt nie przeszedłby obok tego zjawiska atmosferycznego obojętnie, gdyby przeżył je na nagim szczycie bieszczadzkiej góry.


W końcu rozstaliśmy się niedaleko za tym domkiem. Buliny wróciły na dół, ja i Krzysiaczek poszliśmy dalej. Cóż, mieszkałam ponad 15 lat na jednej ulicy, nie jestem więc może typem wagabundy czy globtrotera, ale coś tam pchało mnie do przodu. Z duszą na ramieniu (nieźle zastraszeni przez towarzyszy podróży) ruszyliśmy w dalszą drogę.

Chcieliśmy znaleźć się jak najszybciej w strefie jakichkolwiek zabudowań (czyt. jakaś buda, schronisko pttk). Tymczasem robiło się coraz ciemniej i zaczął padać deszcz. Pierwszą falę opadu przeczekaliśmy pod daszkiem opuszczonego budynku, potem szybko ruszyliśmy do przodu.

Około 10 minut drogi od schroniska burza rozpętała się na dobre. Mała panika - pokonaliśmy tę drogę może w 3 minuty :) W pobliżu schroniska trochę nam ulżyło, ludzie szli sobie spokojnie. Widać mieli świadomość, że burza jest jeszcze daleko i spokojnie zdążymy.



Tak wyglądaliśmy po burzy w schronisku - na szczęście ja nie posiadam analogicznego zdjęcia, choć prawdopodobnie wyglądałam jeszcze gorzej.

Usiedliśmy na ławeczce, wypiliśmy kawkę, a w tym czasie za oknem było po prostu biało - tak intensywnie lało. Po godzinie rozpogodziło się jednak na tyle, że ruszyliśmy w dalszą drogę. Już nie na żaden szczyt, a na dół, inną drogą, wprost do Milówki - miasta Golców (niestety, znów ich nie spotkaliśmy).

Gdzieś na pierwszym zejściu spotkaliśmy fajną babkę oraz jej 12-letnią córkę, z którymi zapoznałam się w schroniskowym kiblu. Okazało się, że idą tą samą drogą. Postanowiliśmy iść razem, żeby podnosić sobie nawzajem morale - nadal baliśmy się burzy. Babka okazała się bardzo fajną osobą, nauczycielką akademicką, inteligentną i wygadaną. A i córeczka była całkiem fajną, rezolutną dziewczynką. Babki szły już tą trasą, bez strachu dotarliśmy więc do dworca pkp. Tam ponownie złapała nas burza - rozpadało się dokładnie w momencie, w którym schowaliśmy się pod dachem :)






Potem już tylko jakiś obiadek w Rajczy i kima. I takoż minął wieczór i poranek, dzień drugi.


wtorek, 4 maja 2010

Beskidy 2010




Buli słusznie zauważył: dlaczego by nie wklejać tutaj zdjęć z naszych wycieczek, co by wszyscy znajomi mogli sobie bez problemu pooglądać i przeczytać krótki opis? Tak więc - do dzieła!

Zaczęło się od obejrzenia czegoś w telewizji. Czego, kiedy i w jakich okolicznościach - nie pamiętam. Ważne, że przez chwilę można było zaobserwować piękne górskie widoki. I wyrwało mi się: "może pojedziemy w góry?" To wystarczyło, Krzychu momentalnie to podchwycił - wszystko wykombinował, termin, dojazd, w zasadzie nie miałam nic do gadania. A trzeba wam wiedzieć, że gór zbytnio nigdy nie lubiłam.

I tak przedostatniego dnia kwietnia ruszyliśmy pociągiem typu "kuszetki bez pościeli, sześć w jednym przedziale" do Bielska-Białej, a stamtąd do Rajczy. Plan był taki: bierzemy piwska i pijemy, żeby potem mieć lepszy sen. Skończyło się na wypiciu jednego zaledwie piwka i padnięciu na twarz ze zmęczenia po ciężkim dniu.

Obudziliśmy się na krótko przed Bielskiem i z dosyć czerstwymi twarzami przesiedliśmy się na der Zug typu "skm" do zadupia Rajczy. Gdzieś tam w Żywcu dosiedli się Natalka i Buli, razem ruszyliśmy zwiedzać świat.
Zdjęcie przedstawia bliżej niezidentyfikowanego dziada. Właściwie to nie wiem, co to zdjęcie robi w moim aparacie i kto je popełnił. W każdym razie - to właśnie pociąg do Rajczy.
Przejeżdżaliśmy również przez Milówkę: moim zdaniem na zdjęciu powyżej widnieje dom Golców.

Po dojechaniu do wspomnianej wyżej Rajczy zabunkrowaliśmy się w czteroosobowym pokoju w domku, w którym śmierdziało, na szczęście tylko na parterze. Może oszczędzę wam zdjęć stamtąd, bo syf (zrobiony w całości przez nas) był tam niewyobrażalny. Zresztą nie siedzieliśmy tam zbyt długo, ponieważ już o 11 wyruszyliśmy w podróż w górki.

Górka, na którą się wspinaliśmy, nazywała się Mała Rycerzowa. Syla "najsłabsze ogniwo" R. (czyli ja) okazała się iść nadzwyczaj sprawnie. Doszliśmy szybko i dziarsko, nie licząc jednego razu, kiedy zgubiliśmy szlak - zresztą nie do końca z naszej winy, ktoś po prostu olał to, że ściął drzewo z oznaczeniem szlaku. Na szczęście w porę cofnęliśmy się, zaliczając przy okazji jakąś inną górę.

Oto parę zdjęć:









A teraz Krzysiaczek w dwóch odsłonach: rzeczywistość i fotograficzna fikcja ;)







C.D.N.........