środa, 5 maja 2010

Górki - dzień drugi

Spaliśmy chyba ze 14 godzin, co bardzo mi odpowiadało, gdyż w tygodniu udawało mi się przekimać średnio po 5 na dobę. Potem raźno wyruszyliśmy w sumie nie wiadomo gdzie, ważne że pierwszym przystankiem miała być Hala Boracza.

Ta część opowieści zawiera mniej zdjęć, a więcej wrażeń.

Już na samym początku wycieczki niebo pokryte było chmurami - takimi, co to mogą być burzowe, a nie muszą. Ale ale, prognozy pogody nie pozostawiały złudzeń - burza będzie na pewno, tylko nie wiadomo czy na naszej trasie.

W powietrzu unosiła się typowa ciężka duchota, zwiastująca rychłą zmianę pogody.



Poniżej widzicie zdjęcie domku. Zatrzymaliśmy się tam na dłuższą chwilę. Okazało się, że Natalka z Bulim cierpią na chroniczny strach przed burzą - nie dziwię się, chyba nikt nie przeszedłby obok tego zjawiska atmosferycznego obojętnie, gdyby przeżył je na nagim szczycie bieszczadzkiej góry.


W końcu rozstaliśmy się niedaleko za tym domkiem. Buliny wróciły na dół, ja i Krzysiaczek poszliśmy dalej. Cóż, mieszkałam ponad 15 lat na jednej ulicy, nie jestem więc może typem wagabundy czy globtrotera, ale coś tam pchało mnie do przodu. Z duszą na ramieniu (nieźle zastraszeni przez towarzyszy podróży) ruszyliśmy w dalszą drogę.

Chcieliśmy znaleźć się jak najszybciej w strefie jakichkolwiek zabudowań (czyt. jakaś buda, schronisko pttk). Tymczasem robiło się coraz ciemniej i zaczął padać deszcz. Pierwszą falę opadu przeczekaliśmy pod daszkiem opuszczonego budynku, potem szybko ruszyliśmy do przodu.

Około 10 minut drogi od schroniska burza rozpętała się na dobre. Mała panika - pokonaliśmy tę drogę może w 3 minuty :) W pobliżu schroniska trochę nam ulżyło, ludzie szli sobie spokojnie. Widać mieli świadomość, że burza jest jeszcze daleko i spokojnie zdążymy.



Tak wyglądaliśmy po burzy w schronisku - na szczęście ja nie posiadam analogicznego zdjęcia, choć prawdopodobnie wyglądałam jeszcze gorzej.

Usiedliśmy na ławeczce, wypiliśmy kawkę, a w tym czasie za oknem było po prostu biało - tak intensywnie lało. Po godzinie rozpogodziło się jednak na tyle, że ruszyliśmy w dalszą drogę. Już nie na żaden szczyt, a na dół, inną drogą, wprost do Milówki - miasta Golców (niestety, znów ich nie spotkaliśmy).

Gdzieś na pierwszym zejściu spotkaliśmy fajną babkę oraz jej 12-letnią córkę, z którymi zapoznałam się w schroniskowym kiblu. Okazało się, że idą tą samą drogą. Postanowiliśmy iść razem, żeby podnosić sobie nawzajem morale - nadal baliśmy się burzy. Babka okazała się bardzo fajną osobą, nauczycielką akademicką, inteligentną i wygadaną. A i córeczka była całkiem fajną, rezolutną dziewczynką. Babki szły już tą trasą, bez strachu dotarliśmy więc do dworca pkp. Tam ponownie złapała nas burza - rozpadało się dokładnie w momencie, w którym schowaliśmy się pod dachem :)






Potem już tylko jakiś obiadek w Rajczy i kima. I takoż minął wieczór i poranek, dzień drugi.


3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ostatnie - najlepsze (co tam Wy - pies lepszy ;) )

sylik pisze...

E tam pies, jaki piękny kotek :P Pozdrów swojego Mobika :D

Anonimowy pisze...

Kotek również zacny :)